sobota, 31 grudnia 2016

Rozdział II

Podróż zajęła nam jakieś 4 godziny. Hania i Piotruś spali na tylnym siedzeniu. Ja ślęczałem nad mapą szukając mało uczęszczanych dróg.  Patryk prowadził. Powiedział mi, że mieliśmy dojechać do leśniczówki w Wojsku jako pierwsi. Były żołnierz był akurat na jakimś szkoleniu w Łodzi, gdy to wszystko się zaczęło. Pod koniec drogi musiałem przysnąć. Nawet nie zauważyłem, jak wjechaliśmy na duży, okrągły dziedziniec. Zatrzymaliśmy się przy największym domu naprzeciw wjazdu. Naokoło stało wiele budynków, ale prawie wszystkie były w opłakanym stanie. To wszystko było pozostałością starego szlacheckiego folwarku. W oknach dwóch małych chałup zaświeciło się światło.
- Ktoś tu jeszcze mieszka? –Zapytałem patrząc na Przyjaciela.
- Tak. Musiałem zapomnieć ci o nich powiedzieć. Spokojnie, to są porządni ludzie. Można powiedzieć, że to taka moja przyszywana rodzinka – Uśmiechnął się głupkowato. Szturchnąłem siostrę w kolano
- Jeju jeszcze pięć minut – wymamrotała przez sen.
- Wstawaj Hanka, już dojechaliśmy – szturchnąłem ją trochę mocniej. Tym razem się obudziła. Jej wzrok był jednak zamglony, jakby nie wiedziała gdzie jest i co się dzieje. – Bierz młodego i chodźmy się przywitać z naszymi gospodarzami.
Dopiero teraz przypomniała sobie wszystko, co się zdarzyło. Jej twarz znacznie sposępniała. Wypięła Piotrusia z fotelika i wzięła na ręce. Mały nawet się nie obudził. Ten to ma kamienny sen. Stanęliśmy całą czwórką przy samochodzie i czekaliśmy aż ktoś do nas podejdzie. Z chałup do nas wyszły trzy osoby. Widzieliśmy tylko zarysy sylwetek, gdyż oślepiały nas dwie lampy.
- Nie ruszajcie się. Kim jesteście i co chcecie? – Zapytał jeden z trójki mierząc do nas z dubeltówki.
- To ja Patryk, Przyjechałem ze znajomymi do wujka Andrzeja.
- Ola Boga! - Wykrzyknęła kobieta przepychając się przed mężczyzn. - Opuszczaj to cholerstwo ty stary cepie. W naszych gości będziesz nam tu mierzył – Warknęła na mężczyznę z bronią.
- Patryczku, jak dobrze cię widzieć. Ależ wyrósł chłopaczyno. Ze trzy lata się nam na oczy nie pokazywałeś – Wyściskała go i spojrzała na mnie i moje rodzeństwo. – No, co tak stoisz. Przedstaw nas – klepnęła Patryka w plecy.
- Kuba Woźniak, mój przyjaciel ze szkoły. Hania, jego siostra. A ten malec to Piotruś.
- Witajcie, serdeńka. Każdy przyjaciel Patryczka jest mile widziany. Ja jestem Zofia Palicka, ale możecie mi mówić babciu. Ten mruk, co mierzył do was z tej swojej dubeltówki to Stachu a ten milczek wskazała na ostatniego mężczyznę to Bogdan Karpacki.
- Inżynier Bogdan Karpacki. – Poprawił mężczyzna.
- Jak zwykle dumny jak paw - odburknęła staruszka. Na pewno jesteście zmęczeni podróżą, złociutcy. Zabierz ich do domu swego wuja i tam ich połóż –Zwróciła się do Patryka – A rano macie wszyscy stawić się u mnie na śniadanie.
Po wejściu do leśniczówki Patryk znalazł dwie lampy oliwne i je zapalił, po czym wskazał nam pokoje. Hani przydzielił pokój z Piotrusiem i zostawił im jedną lampę. Druga poszła do pokoju mojego i Patryka.
                Obudziło mnie pianie koguta. Patryka już nie było w pokoju. Pomieszczenie nie należało do bogato wystrojonych. Były tam tylko dwa pojedyncze łóżka, mała szafa i Fragment pieca kaflowego, który chyba stanowił punkt centralny całego domu. Na korytarzu spotkałem Hanię z ręcznikiem na głowie.
- O, dobrze, że wstałeś. Patryk właśnie przyniósł dla ciebie wodę do mycia. Idź na dół i się ogarnij w miarę szybko, bo pani Zosia już podobno od godziny na nas czeka ze śniadaniem.
- Dobra już idę. A co z Piotrusiem?
- Dobrze, przespał spokojnie całą, a teraz domaga się śniadania. Zresztą ja też – powiedziała, wchodząc do pokoju.
Zszedłem na dół. Patryk stał przy starej żeliwnej westfalce. Grzał na niej duży gar z wodą.
- O, widzę, że się zwlokłeś. Masz tu masz wiadra z wodą.
- To nie ma tu wody w kranach? – Zapytałem, taszcząc dwa wiadra wody.
- Nie ma i nigdy nie było. I lepiej się do tego przyzwyczaj. Chyba, że Karpacki coś wykombinuje. Dość pomysłowy z niego gość.
Ruszyłem do łazienki, która okazała się niedużym pomieszczeniem podzielonym przez przepierzenie. Całe pomieszczenie było wyłożone starymi kafelkami. W pierwszej części znajdował się tylko sedes i wieszaki. Na jednym wieszaku wisiał ręcznik dla mnie. Rozebrałem się i wszedłem do drugiej części łazienki. Była tu tylko kratka odpływowa w podłodze i jakieś dziwne urządzenie przymocowane do sufitu. Było to duże wiadro na wyciągu z łańcucha. Łańcuch biegł przez kołowrotek do haka w ścianie.  Z dołu wiadra wystawała deszczownica, a nad nią znajdował się mały zawór. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego prysznica. Doprowadzenie się do porządku zajęło mi kilka minut. Gdy wyszedłem z łazienki, wszyscy już czekali na mnie w salonie.
- No, wreszcie. Ile można się myć? – Hania powiedziała z wyrzutem. – Ruszajmy się na to śniadanko.
                Folwark za dnia wyglądał może mniej przerażająco. Za to dopiero przy świetle dziennym można było dostrzec zapuszczenie większej części kompleksu. Nie licząc używanych budynków, każdy dach był dziurawy. Dwa nawet były zapadnięte. Ledwo stanęliśmy przy drzwiach, a te już otworzyła nam Pani Zofia.
- Zapraszam, zapraszam –odsunęła się z przejścia zapraszając do głównej izby. Tam przy zastawionym stole czekali już wszyscy mieszkańcy Wojska. Teraz mogliśmy się dokładnie wszystkim przyjrzeć. Pani Zofia miała na oko siedemdziesiąt lat. Popielate gęste włosy zebrane w kucyk odejmowały trochę lat. Jednak twarz doświadczona zmarszczkami nie dawała możliwości podważeniu wieku Kobiety. Przygarbiona sylwetka świadczyła, że praca nisko przy ziemi była dla niej nie pierwszyzną. Jej mąż, Stanisław, wyglądał na starszego od niej. Siwa broda połączona z łysiną na czubku głowy nadawały jemu sędziwy wygląd. Mimo wieku jego postura nie zmizerniała. Dalej świadczyła, że mężczyzna pracuje ciężko. Bogdan Karpacki wyglądał za to na inteligenta o chudej i żylastej sylwetce. Można śmiało było powiedzieć, że pan inżynier spędzał po tyle samo czasu na czytaniu, projektowaniu, jak i pracy.
- Mogę zająć się Piotrusiem? –zapytała staruszka, spoglądając to na mnie, to na Hanię.
- Jak się nie będzie Pani wstydził to nie widzę problemu.
– Oj młodzieńcze, bo się pogniewamy jeszcze. Nie jestem żadną Panią tylko Babcią. Piotrusiu, no chodź do babci – wyciągnęła ręce. Młody podszedł do niej gaworząc.
– Baba, baba, am, am.
Wszyscy momentalnie się uśmiechnęli.
- Ile Piotruś ma w ogóle latek?- Zapytała staruszka, sadzając braciszka na swoich kolanach.
- Dwa i pół – odpowiedziałem jednocześnie z siostrą.  
                W trakcie posiłku poznawaliśmy się nawzajem. Pani Zofia, jak się okazało, była świetną zielarką. Znała każde lokalne zioła i wiedziała, co, czym i jak leczyć. Stanisław pracował na roli i duża część tego, co jedliśmy to były owoce jego pracy. Pan Bogdan natomiast był folwarcznym mechanikiem i konserwatorem, a kiedy nie było nic do naprawiania, to często pomagał w gospodarstwie. Po śniadaniu staruszka zabrała moje rodzeństwo do kuchni, a pan Stanisław wyszedł na obchód po gospodarstwie. W salonie zostałem ja, Patryk i inżynier.
- No dobra, chłopaki – Zaczął inżynier – wiecie na pewno więcej o tym, co się teraz dzieje, niż my tutaj. To opowiadajcie, co się dzieje, bo my tylko wiemy, że coś złego.
- Pojawiła się jakaś straszna zaraza. Podobno jej nosicielami jest osiemdziesiąt procent ludzi. I żadnego leku na nią nie ma. Kiedy elektronika jeszcze działała, to mówili, że jak do tego czasu nie zanotowano przypadku wyzdrowienia – relacjonował Patryk.
- To elektronika też wysiadła? – Zdziwił się Karpacki.
- Jak to, nie odnotowaliście tego? - Nie mogłem sobie wyobrazić, by coś takiego było możliwe.
- Czego się dziwisz? My tu przecież nawet prądu nie mamy. Nie zauważyłeś, że brak tu kontaktów i przełączników? –Teraz, jak to powiedział, rzeczywiście odnotowałem ich brak. Do tej pory żyłem w świecie, gdzie elektryczność byłą czymś naturalnym. Życie bez niej wydawało mi się abstrakcją, a teraz przyszło mi żyć w tej abstrakcji.
- Racja. A co z latarkami lub z radiem? Ich też nie macie?
- Jakieś stare radio na baterie mamy, ale te kilka tygodni temu się wyczerpały. Zakup nowych wiąże się z podróżą dobre dwadzieścia kilometrów. A takie zakupy wybieramy się raz w miesiącu. Staramy się być samowystarczalni. Kuba, a co właściwie z waszymi rodzicami? – Zapytał, poprawiając się w fotelu.
- Wyjechali do Ameryki w dzień, zanim ogłoszono kwarantannę. Zanim słońce usmażyło sprzęt, udało mi się chwilę z nimi porozmawiać. Kazali mi zabrać rodzeństwo w bezpieczne miejsce – Ściszyłem głos i spojrzałem na brata i siostrę pomagających w kuchni babci Zofii.
- Przykro mi młody. Poczekamy na powrót Andrzeja. Może doniesie jakieś nowe informacje. No dobra, chłopaki, idziemy. Trzeba pomóc Stachowi w obejściu. Pracowałeś kiedyś na roli? – Zwrócił się do mnie. Zaprzeczyłem głową. – No, to najwyższy czas. Patryk, leć i zapytaj się Stacha, co jest dzisiaj do roboty najprostszego i poinstruuj przyjaciela. A ty chodź, pokażę ci gospodarstwo.
                Wielkość gospodarstwa mnie zdziwiła. Duża obora, sporej wielkości stodoła z przyklejoną do niej wiatą na drewno i do tego kurnik oraz jakieś dziesięć hektarów ziemi. Jak opowiedział mi inżynier, folwark starał się mieć wszystkiego po trochu, wedle starych zwyczajów. Czyli robota była cały rok. Patryk przyszedł i zaprowadził mnie pod wiatę.
- To jest drewutnia. Trzymamy tutaj drewno na opał. Lub w każdym razie to, czego nie przerobimy na węgiel. Dwa tygodnie temu przeprowadzili zrywkę, a teraz trzeba to pociąć na pieńki a dalej porąbać na polana. Tu masz maszynkę skonstruowaną przez Karpackiego.
Pokazał mi dużą piłą znajdującą się pomiędzy dwoma prętami, żeby nie ruszała się na boki. Jeden jej koniec był ruchomy i obciążony Kamieniem polnym wielkości mojej głowy. Kamień został owinięty łańcuchem przerzuconym przez kołowrotek i przyczepiony do belki dachowej. Łańcuch dalej biegł do haka w podłodze.  Drugi koniec piły biegł do prowadnicy, która byłą poruszana przez mimośród napędzany pedałami od roweru.
Patryk pokazał mi jak obsługiwać ten sprzęt i gdzie leży siekiera. Zostawił mnie samego z pracą i ruszył do swoich obowiązków. Przerobiłem tylko dwa dwumetrowe pnie i już nie miałem sił.
Pan Stanisław przyszedł, by zobaczyć, jak mi idzie.
-Dobra, Kuba, idź odpocznij. Starczy ci na dzisiaj – Powiedział, widząc moją czerwoną od wysiłku twarz oblaną potem –Resztę roboty skończysz w następnych dniach - Poklepał mnie po plecach –Musisz nabrać krzepy, chłopie.
                Następne dni przez kolejne dwa tygodnie wyglądały bardzo podobnie. Posiłki jedzone u Babci Zofii i praca. Jedyna rzecz, jaka się zmieniała, to moja wytrzymałość. Mój organizm zaczął się przyzwyczajać do wysiłku i mogłem już robić więcej. Za każdym razem, kiedy skończyłem jedną pracę,  dawali mi drugą. Wyrzucić gnój z obory, nakarmić zwierzęta, pomóc w drobnych naprawach. Hania w tym czasie zajmowała się Piotrusiem oraz pomagała staruszce w kuchni i w jej zielnym ogródku. Ziołolecznictwo strasznie ją zaciekawiło. Czas spędzony na słuchaniu nauk zielarki był jedynym momentem gdzie z twarzy siostry znikało zatroskanie. Dni zaczęły się zlewać w ciąg. Nie docierały do nas żadne nowe informacje, co się dzieje w kraju, nie mówiąc już o świecie. Zmieniło to dopiero przybycie wujka Patryka. Pan Andrzej przybył konno koło trzynastej. Wszyscy wtedy zrobiliśmy sobie przerwę od pracy, w czasie największych skwarów, siadając na werandzie i popijając zimne soki. U jego boku biegł wilczur. Koń był strasznie obładowany. Juki pękały w szwach. Były wojskowy miał może koło czterdziestki. Jego styl noszenia się nie pozostawiał wątpliwości o jego przeszłości. Ubrany był w zielonkawą koszulę, spodnie ewidentnie będące częścią munduru. Obraz dopełniały ciężkie, czarne trapery. Nogi w nich musiały się strasznie pocić w taką pogodę.
- Witajcie- powiedział zdawkowo, zeskakując z siodła.
- No, w końcu przyjechałeś - jako pierwsza wyszła mu naprzeciw staruszka - Już się zaczynaliśmy niepokoić, że coś ci się przydarzyło.
-Zaraz wam wszystko opowiem, ale najpierw, kim jest ta trójka? –Wskazał na mnie i moje rodzeństwo. Nie spodobał mi się jego ton.
- Spokojnie, wujek, to moi przyjaciele. Kuba i jego rodzeństwo, Hania i Piotruś. Ich rodzice zostali zatrzymani przez kwarantannę w Ameryce. Pomyślałem, że będzie im lepiej tu z nami. A poza tym, dodatkowe ręce do pracy zawsze się tu przydadzą – Stanął w naszej ochronie Patryk.
- Niech ci będzie. Ale żeby była jasność, nie toleruję darmozjadów, a z was tylko dwoje nadaje się do pracy. Macie pracować w zamian za pożywienie i dach nad głową –odburknął.
- O to się nie bój –Odparł pan Stanisław - Kubę ja przygarnąłem do pracy, a Hanią zajęła się moja żona.
- Dokładnie. Pracują już od drugiego dnia jak tu przyjechali – Zofia też stanęła po naszej stronie. Stwierdziłem, że stojąc cicho mogę tylko stracić.
- Może nie idzie nam bardzo dobrze, ale się staramy i z biegiem czasu nauczymy się robić wszystko w gospodarstwie.
- Sam to ocenię, chłopcze –odburknął.
Pan Andrzej nie wywarł na mnie dobrego wrażenia. Wracając do tego, co się dzieję w kraju, wojsko pozamykało większe miasta kordonami. Powołano chyba całą rezerwę.
- Niczym stan wojenny –Skwitował inżynier.
- Gorzej. We wszystkich miastach wybuchły rozróby. Służby używają ostrej amunicji przy próbie opuszczenia miast. Duża część zwerbowanych połączyła się grupy i zdezerterowała tworząc bandy dzikich psów. Czysta anarchia. Prawie wszędzie idzie natchnąć się na trupy to zabite przez zarazę, to przez bliźnich.
- Skoro jest kordon to jak panu się udało opuścić miasto? – Przerwała Hania.
-Prościej, niż się spodziewasz. Po prostu przemknąłem się lasem. Jak się zna procedury wojskowe, robi się łatwiej. Posterunki umieścili tylko przy drogach. A jak usmażyło elektronikę to i noktowizory padły. Nasze służby nie mają takiej ilości psów, by zabezpieczyć w pełni jedno duże miasto, a co dopiero wszystkie. Także to była bułka z masłem – przechwalał się były trep - Przed opuszczeniem łodzi chciałem załatwić jeszcze kilka sprawunków i można powiedzieć, że mi się udało. Wdarłem się na strzelnicę i zgarnąłem kilka fantów.
Zdjął z konia torby podróżne i położył je na stoliku. Z worków wydobył dwa pistolety i dziesięć magazynków do nich, krótką strzelbę, klasyczną pompkę oraz dziesięć opakowań amunicji, cztery do strzelby a resztę do broni krótkiej. Podliczając to do naszego arsenału, mamy trzy sztuki krótkie, dwie strzelby, jeden karabin i moją pepeszę. Gwizdnąłem cicho. A podobno nasze społeczeństwo jest rozbrojone.
–Można powiedzieć, że nasze państwo, jak pewnie i każde inne, przestało istnieć. Witam w anarchistycznym świecie. – Zielarka przeżegnała się.
A skąd wziąłeś tego rumaka, na którym przyjechałeś? – Odezwał się Stanisław.
Gwizdnąłem go z jednej stadniny. Pracownicy musieli o nich zapomnieć albo zachorować. W stajni były 4 konie. Ten był w najlepszym stanie. Choć lekko wygłodzony. Doprowadziłem wszystkie do jako tako porządnego stanu i wypuściłem pozostałe, a tego zabrałem. Nie ma co, by w tych czasach zwierzęta się męczyły w boksach.  –Spojrzał na ogiera.
Patryk wyciągnął rękę po jeden pistolet. Andrzej zdzielił go w kark.
– A się wyrywasz, młody. Spokojnie, wszystko w swoim czasie. Nauczę ciebie i twojego przyjaciela, jak okaże się godny zaufania – Ponownie zmierzył mnie wzorkiem.

                Od tego dnia wszystko z powrotem wróciło do szarej rzeczywistości. Codzienna ciężka praca. Tylko, że tym razem byłem sprawdzany przez wojskowego. Praca zajmowała moje myśli tak, że nie miałem czasu na rozmyślania, co się dzieje z rodzicami. Tylko przed snem zawsze widziałem obraz ojca obejmującego mamę ramieniem i mówiącym mi, że dobrze się spisuję. Do końca wakacji nabrałem już całkiem sporo krzepy. I jak miało się niedługo okazać, miała ona się mi bardzo przydać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz