sobota, 14 stycznia 2017

rozdział III

                Koniec września, kiedy już praktycznie wszystkie plony były pozbierane, czas zaczął się dłużyć. Ilość pracy znacznie się zmniejszyła. Wolne chwilę często spędzaliśmy u babci Zofii. Atmosfera panująca w jej domu trochę koiła naszą tęsknotę za rodziną. Ja i Hania jakoś się trzymaliśmy, ale Piotruś zaczął wołać mamę i tatę. Nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić. Najczęściej wtedy przychodziła nam na pomoc zielarka. Zawsze znajdywała jakieś łakocie i opowiadała mu bajki. Byliśmy jej za to bardzo wdzięczni. Choć wiedzieliśmy, że prędzej czy później będziemy musieli stawić temu czoła i powiedzieć mu o rodzicach.
                Wujek Patryka pomyślał, że skoro mamy wolną chwilę to się za nas weźmie i tak trafiłem na przymusowe szkolenie do byłego wojskowego. Choć, żeby nie było, część zajęć całkiem mi się podobała. Na początku wpoił we mnie i przyjaciela podstawy wojskowego drylu. Potem pokazał nam podstawy walki nożem i zapasów. Jednak nic nie było w stanie przebić szkolenia z posługiwania się bronią. Kiedy Andrzej był przekonany, co do naszych umiejętności, że nie zrobimy sobie krzywdy postanowił wyruszyć z nami na szaber. Folwark nie był w stanie sam wyprodukować sobie wszystkich potrzebnych produktów, a po przejściu zarazy towaru powinno być w bród. Przynajmniej przez kilka pierwszych lat. Jako produkt pierwszej potrzeby została zapisana sól i przyprawy, nafta albo karbid, jako paliwo do lamp. Oraz jakieś cieplejsze ubrania dla nas, bo wszystko, co mieliśmy zostało w Gdańsku. Mieliśmy udać się do Bytowa, zahaczając o kilka pobliski wsi. Od kiedy tutaj przyjechaliśmy, gruchot Patryka całkowicie się rozleciał. Karpacki próbował postawić go na nogi, ale niestety bez potrzebnych części zamiennych nie był w stanie. Skoro samochód był niedostępny postanowiliśmy wykorzystać zwierzęta pociągowe. Z resztą na wóz i tak załadowalibyśmy więcej, niż do małego grata. W folwarku mieliśmy tylko dwa konie, w tym tylko jeden nadawał się jako zwierz pociągowy. Leciwa już kara klacz nazywała się Kromka. Zaprzęgliśmy więc ją do wozu drabiniastego i załadowaliśmy potrzebny na wyprawę sprzęt sądziliśmy że zajmie to nam jakieś kilka dni. Na wozie miałem jechać ja z Patrykiem. Wujek Andrzej miał jechać przed nami na gniadoszu, na którym przybył do Wojska.
                By nas pożegnać, wyszli wszyscy. Prym jak zwykle wiodła leciwa zielarka.
- A czy aby na pewno wszystko zabraliście, co potrzeba? – Pytała cały już po raz kolejny. 
- Tak, mamy wszystko, co nam potrzeba - Odparł Patryk, odwracając się na koźle i lustrując sprzęt. –Jedzenie i woda jest. Koce są. Narzędzia są. – Wyliczał dalej. Podczas gdy Inżynier tłumaczył coś odnośnie jego zamówienia. Ja podszedłem do rodzeństwa.
-Naprawdę musisz jechać? –Zapytała Hania z lekkim smutkiem w głosie.
- Niby nie, ale mam teraz okazję na dobre zdobyć zaufanie Andrzeja. – Spojrzeliśmy na wojskowego, który poprawiał już popręgi siodła. – Spokojnie jesteś tu bezpieczna przy Panu Stachowi i Bohdanowi.
- Wiem, nie o to mi chodzi. Martwię się o ciebie, mam złe przeczucie.  – W tym momencie przerwał nam trep, wołając już siedząc w siodle.
- Te, maruda, pakuj się do wozu, ale to już!
- Z nim nic mi nie grozi, spokojnie. – Pogłaskałem Piotrusia i potarmosiłem siostrę po głowie. - Wrócę za kilka dni, obiecuję! – Krzyknąłem już z wozu. Wszyscy machali nam na pożegnanie.
                Towarzyszył nam też wilczur Andrzeja, Mara. Ten masywny Owczarek niemiecki nie odstępowała byłego wojskowego na krok, chyba, że dostał takie polecenie. Trasa, jaką wybraliśmy, nie wiodła prosto do Bytowa. Była swego rodzaju pętlą. Chcieliśmy przy okazji sprawdzić czy nie ma w okolicy innych ludzi chętnych do wymiany towarów. Andrzej zarządził postój w pierwszej wiosce, do której przyjechaliśmy. Tylko cztery budynki wyglądały na bezpieczne. Dwa z nich miały powyłamywane drzwi i powybijane okna. Reszta zabudowań spaliła się.   
- Dobra, młodzi, Zofia była temu przeciwna, ale ona nic nie wie. – Wyjął z juk dwa zawiniątka. W każdym był jeden glock i dwa magazynki. Od razu sięgnęliśmy po broń. – Możecie ją użyć tylko w przypadku zagrożenia. A niech tylko który spróbuje trzymać je na gorąco za paskiem. – Tak Andrzej nazywał trzymanie broni z pociskiem w komorze.
- Dobra, wy sprawdźcie tą chałupę, a ja tamtą i za dwadzieścia minut widzimy się przy wozie. Mara, Pilnuj – Pies usiadł na zadzie przy wozie. Zabraliśmy po torbie z wozu i zaczęliśmy oględziny chałupy.  Dom nie prezentował się zbyt dobrze. Tynk był popękany, a w dachu brakowało kilkunastu dachówek. Obeszliśmy go dokładnie i sprawdziliśmy wszystkie okna i drzwi. Wszystko było pozamykane.
- Te drzwi nie wyglądają na solidne. Próbujemy je wyważyć? – Zapytałem. Patryk tylko się uśmiechnął i kopnął. Drzwi się odgięły, ale zamek wytrzymał. Puścił dopiero przy trzecim natarciu. - Ja sprawdzę parter, a ty zajmij się piętrem - polecił. Ruszyłem powoli po schodach. Na każdej stronie korytarza znajdowały się jedne drzwi. Panował tu lekki smród. Pomyślałem, że to pewnie jakieś resztki jedzenia, które już doszczętnie się zepsuły. Zacząłem od pomieszczenia po prawej. Była to łazienka. Przejrzałem szybko szafkę za lustrem. Zgarnąłem jakiś nieruszony jeszcze żel pod prysznic i szampon. Do tego znalazłem tam jeszcze jedno opakowanie Ibupromu. Wszystko to wylądowało w torbie. Bramka numer jeden wyczyszczona, pozostały jeszcze tylko dwie. Uchyliłem tylko minimalnie drzwi do pokoju naprzeciw. Koszmarna fala smrodu uderzyła mnie prosto w twarz. Powietrze było słodko-mdlące. Mimo odoru odważyłem się zajrzeć. Zaraz jednak tego pożałowałem. Na łóżku leżały zwłoki człowieka, już mocno rozkładające się. Rozdęte brązowawe ciało było oblezione robakami. Gdy tylko to zobaczyłem, zbiegłem na dół po schodach i od razu wypadłem na świeże powietrze. Przewiesiłem się o barierkę ganku i zwymiotowałem. Patryk zaraz wybiegł za mną.
- Co się stało? – Położył rękę na moich plecach.
-Tam są… – wstrząsnęła mną fala torsji. – … zwłoki. – Ledwo powiedziałem, zatrzymując kolejną falę wspinającą się po przełyku. Andrzej zobaczył nas z okna i zaraz podszedł. Po jego chodzie można było wywnioskować, że nie jest zadowolony. Patryk wszystko mu wyjaśnił.
- Dobra, Kuba, słuchaj  - powiedział, klepiąc mnie po plecach. – Wiem, że to ludzki odruch, ale musisz to pokonać. Na każdym szabrze będziesz znajdywał trupy. Masz, przepłucz usta, a potem posmaruj tym sobie nos i wracasz do tego pokoju. Możesz jeszcze sobie zasłonić twarz. – Podał mi butelkę z wodą i mały słoiczek.
- Co? Nie ma mowy, nie wracam tam. - Zacząłem się od niego cofać.
- Nie chciałem by, to tak się stało – sapnął trep, po czym skoczył na mnie. Starałem się mu wyrwać, ale żelazny uścisk i doświadczenie zdobyte w wojsku nie dawał mi z nim żadnych szans. Powalił mnie na deski werandy i przygniótł swoim ciężarem. Patryk próbował ingerować, ale Andrzej zaraz go skarcił. Od tego momentu mój przyjaciel tylko mi się przyglądał ze współczuciem. Wojskowy wydobył pistolet zza mojego paska i położył poza moim zasięgiem. Nasmarował mi nos tym swoim specyfikiem. To była maść bardzo intensywnie pachnąca miętą i jeszcze kilkoma ziołami, których nie rozpoznawałem. Gdy już to zrobił postawił mnie na nogi jakbym nic nie ważył i wykręcając rękę zaprowadził do tamtego pokoju. Wepchnął mnie tam, po czym zatrzasnął drzwi. Od razu zerwałem się na nogi i zacząłem próbować je wyważyć. Ten szurnięty trep musiał trzymać drzwi.
- Uspokój się, młody. Przejrzyj szafki, a kiedy to zrobisz, to cię wypuszczę. Nie myśl o truchle - usłyszałem jego głos. Czyżby to była prawda, czy może smród wywołał we mnie omamy? Zdawało mi się, że usłyszałem w tonie jego głosu wyrzut sumienia. Nie, pewnie tylko mi się zdawało. Spróbowałem się uspokoić i powoli zabrałem się za przeszukiwanie szafek. Smarowidło naprawdę pomagało. Zapach był teraz do zniesienia. Dalej zbierało mi się na mdłości, ale dopóki nie spojrzałem na trupa, byłem w stanie je opanować, choć nie było to proste. Zabrałem się za przetrzepywanie mebli.  Nie znalazłem nic wartego uwagi. Została mi tylko szafka nocna. Na niej stało zdjęcie mężczyzny w średnim wieku z jakąś małą dziewczynką.
Ten facet ze zdjęcia, to musiał być jego pokój. Odruchowo spojrzałem na ciało. Było przykryte tylko w połowie, ręce leżały na kołdrze. W szafie znalazłem cienki koc. Nam by się do niczego nie przydał, ale tutaj znalazłem dla niego zadanie. Przykryłem nieboszczyka kocem, jednak zanim to zrobiłem, położyłem to zdjęcie na jego piersi. W tym momencie poczułem jakby wielki ciężar spadł z mojego żołądka. Chęć wymiotowanie nie przeszła, lecz znacznie się zmniejszyła. Otworzyłem jeszcze szufladę i znalazłem tam bardzo ładnie grawerowaną zapalniczkę benzynową. Postanowiłem ją zabrać. Zapukałem w drzwi.
- Możesz mnie już wypuścić.
 Drzwi uchyliły się. Do pokoju zajrzał szybko Andrzej. Gdy zobaczył trupa przykrytego kocem i zapalniczkę w ręku kiwnął mi głową przesuwając się z przejścia.
Wyszedłem z domu i usiadłem na schodkach ganku. Patryka nigdzie nie było w zasięgu wzroku. Musiał pewnie przeszukiwać inny budynek. Obracałem w ręku znalezisko. Podeszła do mnie Mara i położyła swój kudłaty łeb na moich kolanach. Zdziwiłem się. Kiedy tylko ktoś poza wojskowym próbował się do niej zbliżyć, od razu zaczynała warczeć. Podrapałem ją za uchem.
- Nie wierzę w to, co widzę. Mara wreszcie znalazła sobie drugiego pana- usłyszałem głos Andrzeja za plecami. Stał on oparty o framugę. – Mam nadzieję, że się nie gniewasz, Kuba. To było tylko dla twojego dobra. – Miałem rację. Rzeczywiście w jego głosie była nuta żalu za to, co zrobił.
- Tak, chyba masz rację- odpowiedziałem obojętnie. Spróbowałem odpalić zapalniczkę. Od razu wystrzelił płomyk na jakieś sześć centymetrów.
- No, no pokarz to swoje trofeum – wyciągnął po nią dłoń Andrzej. Gwizdnął cicho przyglądając się zapalniczce. – To najprawdziwsze zippo. W dodatku pięknie grawerowane. - Zszedł z werandy i ukucnął przede mną tak, że na nasze oczy były na jednej wysokości. Oddał mi moje znalezisko. -
Kuba, posłuchaj. Bardzo dobrze zrobiłeś, zabierając ją i przykrywając zwłoki. Postąpiłeś, jak przystało na mężczyznę. W przyszłości, gdy będziesz miął podobne trudności, niech to zippo przypomni ci dzisiejszy dzień.  –Poklepał mnie po ramieniu. Komplement z jego ust znaczył sporo. Humor jakoś mi się poprawił.  Szybko sprawdziliśmy pozostałe budynki. Poza kilkoma drobiazgami nie było tu nic nam potrzebnego.  
Pozostałe wioski też nie dały nam dużo. Znalazłem, co prawda kilka ubrań. Ciepły polar dla siostry, kombinezon dla Piotrusia. Dla siebie z kolei wygrzebałem w szafie trochę przetartą skurzaną bombekę. Leżała na mnie jak ulał. Noc spędziliśmy w jednym z opuszczonych domów. Konie wpuściliśmy do ogródka. Piękna rabata z nagietków, nad którą ktoś ciężko pracował, zasmakowała mi najbardziej. W ciągu godziny znikły wszystkie kwiaty. Zjedliśmy kilka kromek chleba z serem i podsuszaną kiełbasą. Na straży pozostawiliśmy Marę, a sami poszliśmy spać. Dla każdego znalazł się pusty pokój.
Następnego dnia dotarliśmy na obrzeża miasta. Przywitał nas wymarły posterunek z kordonu. Ciał nigdzie nie było. Wyglądało na to, że wojskowi zebrali się zanim dopadła ich zaraza, albo inni ludzie. Wymarłe miasto przygniatało nas swoją ciszą. Na każdej ulicy leżały trupy. Co prawda, w większości były to same szkielety. Zwierzęta wdarły się do miasta i korzystały z sytego bufetu.
Spora część ulic była zablokowana przez samochody. Utorowanie drogi dla wozu kosztowało nas trochę czasu i wysiłku. Kiedy ja z Patrykiem męczyliśmy się, przepychając porzucone pojazdy, Andrzej ruszył na zwiad, szukając sklepów lub magazynów, mających to, co potrzebowaliśmy. Kiedy utorowaliśmy przejazd, zatrzymaliśmy się przy sklepie z ubraniami. Zanim wrócił do nas były Wojskowy z dalszymi instrukcjami, na wozie już leżały dwie torby ubrań.
-Dobra chłopaki, mamy dwa punkty do zaczepienia. Sprawdzimy supermarket, hurtownię budowlaną…
- A posterunek policji? Może jest tam jakaś broń, albo chociaż amunicja? –Wtrącił się Patryk.
-Szczerze wątpię. Mijałem posterunek. Drzwi są wywalone z futryn szyby powybijane, a niektóre ściany mają ślady pożaru. Istne pobojowisko. Wątpię, czy cokolwiek tam się ostało.
                Ucięliśmy na tym temat i ruszyliśmy do wskazanych miejsc. Market był już dość porządnie rozszabrowany, ale w magazynie zostało bardzo sporo soli i przypraw. Widać ludzie w większości skupili się bezpośrednio na żywności, a nie środkach do jej konserwacji. Teraz, gdy nie ma lodówek, sól stałą się towarem bardzo potrzebnym. Gdyby nie ona, zmagazynowanie żywności na zimę było by bardzo trudne, o ile nie awykonalne. Na wóz trafiło około sto kilo soli i jakieś piętnaście kilo przypraw różnego gatunku. Hurtowania z kolei ledwo została ruszona ręką szabrownika. Bez problemu znaleźliśmy paliwo do lamp. Zabraliśmy pięćdziesiąt butelek z paliwem do lamp i jakieś trzydzieści kilko karbidu. Tak, jak nas poinstruował Karpacki, dokładnie uszczelniliśmy opakowania z tym środkiem. Kiedy wilgoć, lub co gorsza, woda dociera do karbidu, wytwarza się acetylen, a ten jest bardzo wybuchowy. Wystarczy iskra i sytuacja robi się bardzo nieprzyjemna.
Kiedy już cały wóz był załadowany towarem, słońce zaczęło zachodzić. Wyjechaliśmy na obrzeża i tam, w jednym z domków zatrzymaliśmy się na noc. Ciszę nocy przerwał donośny ryk, podobny do niedźwiedzia. Zerwaliśmy się na równe nogi i sprawdziliśmy, co z końmi. Zwierzęta, które tak ryczało nie było nigdzie widać. Mara zjeżyła się strasznie warczą w kierunku pobliskiego lasu.
Konie wpadły w popłoch. Na szczęście nogi miały spętane tak, że nie mogły nigdzie daleko odejść. Uspokoiły się dopiero, kiedy zostały zamknięte w garażu. Następnego dnia, pamiętając naszą pobudkę w środku nocy, jechaliśmy cicho, bacznie szukając śladów drapieżnika. Po drodze, na jednym z drzew zobaczyliśmy ślady pazurów.
- Co to za zwierzę? – Zapytał Patryk, przykładając swoją dłoń do drzewa. Odległość pomiędzy skrajnymi bruzdami wynosiła na oko jakieś dwadzieścia centymetrów. Wyryte ślady były głębokie na dwa centymetry.
 - To niedźwiedź, moim zdaniem. Bardzo wyrośnięty. Nie pasuje mi tu tylko jedna rzecz. Ta głębokość. - Odparł wojskowy. - Widziałem sporo takich śladów w górach, na szkoleniu, ale nigdy nie były takie głębokie.
- A może drapał kilka razy w to samo miejsce? To by to wyjaśniało. –Palnąłem z głupia franc.
 - Nie, na pewni nie. To jest zwierzę, jakby drapało więcej razy, to by były dwa ślady nachodzące na siebie. To jest zwierzę, pamiętaj.-  Odpowiedział rzeczowo. – Zmiana planów, nie zaczepiamy o wioski. Jedziemy prosto do Wojka. Przed zmrokiem. Chcę tam być jeszcze dzisiaj. Mam złe przeczucia.

                Nie dawaliśmy koniom wytchnienia. Cały czas byliśmy w ruchu, kiedy wjechaliśmy. Słońce zaszło, jak od domu dzieliło już nas tylko kilka kilometrów. Wjechaliśmy właśnie na wzniesienie, na którym w dzień można było już dostrzec stary folwark. Wszyscy zamarliśmy. Stodoła stała w ogniu. Nie czekając na nic, ruszyliśmy tam, poganiając już zmęczone konie. Andrzej nie czekał na nas. Na swoim luzaku pognał w kierunku domu. Zaraz zniknął w ciemnościach.