Koniec września, kiedy już
praktycznie wszystkie plony były pozbierane, czas zaczął się dłużyć. Ilość
pracy znacznie się zmniejszyła. Wolne chwilę często spędzaliśmy u babci Zofii. Atmosfera
panująca w jej domu trochę koiła naszą tęsknotę za rodziną. Ja i Hania jakoś
się trzymaliśmy, ale Piotruś zaczął wołać mamę i tatę. Nie wiedzieliśmy, co
mamy zrobić. Najczęściej wtedy przychodziła nam na pomoc zielarka. Zawsze
znajdywała jakieś łakocie i opowiadała mu bajki. Byliśmy jej za to bardzo
wdzięczni. Choć wiedzieliśmy, że prędzej czy później będziemy musieli stawić
temu czoła i powiedzieć mu o rodzicach.
Wujek Patryka pomyślał, że skoro
mamy wolną chwilę to się za nas weźmie i tak trafiłem na przymusowe szkolenie
do byłego wojskowego. Choć, żeby nie było, część zajęć całkiem mi się podobała.
Na początku wpoił we mnie i przyjaciela podstawy wojskowego drylu. Potem
pokazał nam podstawy walki nożem i zapasów. Jednak nic nie było w stanie
przebić szkolenia z posługiwania się bronią. Kiedy Andrzej był przekonany, co
do naszych umiejętności, że nie zrobimy sobie krzywdy postanowił wyruszyć z
nami na szaber. Folwark nie był w stanie sam wyprodukować sobie wszystkich
potrzebnych produktów, a po przejściu zarazy towaru powinno być w bród.
Przynajmniej przez kilka pierwszych lat. Jako produkt pierwszej potrzeby
została zapisana sól i przyprawy, nafta albo karbid, jako paliwo do lamp. Oraz
jakieś cieplejsze ubrania dla nas, bo wszystko, co mieliśmy zostało w Gdańsku.
Mieliśmy udać się do Bytowa, zahaczając o kilka pobliski wsi. Od kiedy tutaj przyjechaliśmy,
gruchot Patryka całkowicie się rozleciał. Karpacki próbował postawić go na nogi,
ale niestety bez potrzebnych części zamiennych nie był w stanie. Skoro samochód
był niedostępny postanowiliśmy wykorzystać zwierzęta pociągowe. Z resztą na wóz
i tak załadowalibyśmy więcej, niż do małego grata. W folwarku mieliśmy tylko
dwa konie, w tym tylko jeden nadawał się jako zwierz pociągowy. Leciwa już kara
klacz nazywała się Kromka. Zaprzęgliśmy więc ją do wozu drabiniastego i załadowaliśmy
potrzebny na wyprawę sprzęt sądziliśmy że zajmie to nam jakieś kilka dni. Na
wozie miałem jechać ja z Patrykiem. Wujek Andrzej miał jechać przed nami na
gniadoszu, na którym przybył do Wojska.
By nas pożegnać, wyszli wszyscy.
Prym jak zwykle wiodła leciwa zielarka.
- A czy aby
na pewno wszystko zabraliście, co potrzeba? – Pytała cały już po raz
kolejny.
- Tak, mamy
wszystko, co nam potrzeba - Odparł Patryk, odwracając się na koźle i lustrując
sprzęt. –Jedzenie i woda jest. Koce są. Narzędzia są. – Wyliczał dalej. Podczas
gdy Inżynier tłumaczył coś odnośnie jego zamówienia. Ja podszedłem do
rodzeństwa.
-Naprawdę
musisz jechać? –Zapytała Hania z lekkim smutkiem w głosie.
- Niby nie,
ale mam teraz okazję na dobre zdobyć zaufanie Andrzeja. – Spojrzeliśmy na
wojskowego, który poprawiał już popręgi siodła. – Spokojnie jesteś tu
bezpieczna przy Panu Stachowi i Bohdanowi.
- Wiem, nie
o to mi chodzi. Martwię się o ciebie, mam złe przeczucie. – W tym momencie przerwał nam trep, wołając
już siedząc w siodle.
- Te, maruda,
pakuj się do wozu, ale to już!
- Z nim nic
mi nie grozi, spokojnie. – Pogłaskałem Piotrusia i potarmosiłem siostrę po
głowie. - Wrócę za kilka dni, obiecuję! – Krzyknąłem już z wozu. Wszyscy
machali nam na pożegnanie.
Towarzyszył nam też wilczur
Andrzeja, Mara. Ten masywny Owczarek niemiecki nie odstępowała byłego
wojskowego na krok, chyba, że dostał takie polecenie. Trasa, jaką wybraliśmy,
nie wiodła prosto do Bytowa. Była swego rodzaju pętlą. Chcieliśmy przy okazji
sprawdzić czy nie ma w okolicy innych ludzi chętnych do wymiany towarów.
Andrzej zarządził postój w pierwszej wiosce, do której przyjechaliśmy. Tylko
cztery budynki wyglądały na bezpieczne. Dwa z nich miały powyłamywane drzwi i
powybijane okna. Reszta zabudowań spaliła się.
- Dobra,
młodzi, Zofia była temu przeciwna, ale ona nic nie wie. – Wyjął z juk dwa
zawiniątka. W każdym był jeden glock i dwa magazynki. Od razu sięgnęliśmy po
broń. – Możecie ją użyć tylko w przypadku zagrożenia. A niech tylko który
spróbuje trzymać je na gorąco za paskiem. – Tak Andrzej nazywał trzymanie broni
z pociskiem w komorze.
- Dobra, wy
sprawdźcie tą chałupę, a ja tamtą i za dwadzieścia minut widzimy się przy
wozie. Mara, Pilnuj – Pies usiadł na zadzie przy wozie. Zabraliśmy po torbie z
wozu i zaczęliśmy oględziny chałupy. Dom
nie prezentował się zbyt dobrze. Tynk był popękany, a w dachu brakowało
kilkunastu dachówek. Obeszliśmy go dokładnie i sprawdziliśmy wszystkie okna i
drzwi. Wszystko było pozamykane.
- Te drzwi
nie wyglądają na solidne. Próbujemy je wyważyć? – Zapytałem. Patryk tylko się
uśmiechnął i kopnął. Drzwi się odgięły, ale zamek wytrzymał. Puścił dopiero
przy trzecim natarciu. - Ja sprawdzę parter, a ty zajmij się piętrem - polecił.
Ruszyłem powoli po schodach. Na każdej stronie korytarza znajdowały się jedne
drzwi. Panował tu lekki smród. Pomyślałem, że to pewnie jakieś resztki jedzenia,
które już doszczętnie się zepsuły. Zacząłem od pomieszczenia po prawej. Była to
łazienka. Przejrzałem szybko szafkę za lustrem. Zgarnąłem jakiś nieruszony
jeszcze żel pod prysznic i szampon. Do tego znalazłem tam jeszcze jedno
opakowanie Ibupromu. Wszystko to wylądowało w torbie. Bramka numer jeden
wyczyszczona, pozostały jeszcze tylko dwie. Uchyliłem tylko minimalnie drzwi do
pokoju naprzeciw. Koszmarna fala smrodu uderzyła mnie prosto w twarz. Powietrze
było słodko-mdlące. Mimo odoru odważyłem się zajrzeć. Zaraz jednak tego
pożałowałem. Na łóżku leżały zwłoki człowieka, już mocno rozkładające się.
Rozdęte brązowawe ciało było oblezione robakami. Gdy tylko to zobaczyłem,
zbiegłem na dół po schodach i od razu wypadłem na świeże powietrze.
Przewiesiłem się o barierkę ganku i zwymiotowałem. Patryk zaraz wybiegł za mną.
- Co się
stało? – Położył rękę na moich plecach.
-Tam są… –
wstrząsnęła mną fala torsji. – … zwłoki. – Ledwo powiedziałem, zatrzymując
kolejną falę wspinającą się po przełyku. Andrzej zobaczył nas z okna i zaraz
podszedł. Po jego chodzie można było wywnioskować, że nie jest zadowolony. Patryk
wszystko mu wyjaśnił.
- Dobra,
Kuba, słuchaj - powiedział, klepiąc mnie
po plecach. – Wiem, że to ludzki odruch, ale musisz to pokonać. Na każdym
szabrze będziesz znajdywał trupy. Masz, przepłucz usta, a potem posmaruj tym
sobie nos i wracasz do tego pokoju. Możesz jeszcze sobie zasłonić twarz. –
Podał mi butelkę z wodą i mały słoiczek.
- Co? Nie ma
mowy, nie wracam tam. - Zacząłem się od niego cofać.
- Nie
chciałem by, to tak się stało – sapnął trep, po czym skoczył na mnie. Starałem
się mu wyrwać, ale żelazny uścisk i doświadczenie zdobyte w wojsku nie dawał mi
z nim żadnych szans. Powalił mnie na deski werandy i przygniótł swoim ciężarem.
Patryk próbował ingerować, ale Andrzej zaraz go skarcił. Od tego momentu mój
przyjaciel tylko mi się przyglądał ze współczuciem. Wojskowy wydobył pistolet
zza mojego paska i położył poza moim zasięgiem. Nasmarował mi nos tym swoim
specyfikiem. To była maść bardzo intensywnie pachnąca miętą i jeszcze kilkoma
ziołami, których nie rozpoznawałem. Gdy już to zrobił postawił mnie na nogi
jakbym nic nie ważył i wykręcając rękę zaprowadził do tamtego pokoju. Wepchnął
mnie tam, po czym zatrzasnął drzwi. Od razu zerwałem się na nogi i zacząłem
próbować je wyważyć. Ten szurnięty trep musiał trzymać drzwi.
- Uspokój
się, młody. Przejrzyj szafki, a kiedy to zrobisz, to cię wypuszczę. Nie myśl o
truchle - usłyszałem jego głos. Czyżby to była prawda, czy może smród wywołał
we mnie omamy? Zdawało mi się, że usłyszałem w tonie jego głosu wyrzut sumienia.
Nie, pewnie tylko mi się zdawało. Spróbowałem się uspokoić i powoli zabrałem
się za przeszukiwanie szafek. Smarowidło naprawdę pomagało. Zapach był teraz do
zniesienia. Dalej zbierało mi się na mdłości, ale dopóki nie spojrzałem na
trupa, byłem w stanie je opanować, choć nie było to proste. Zabrałem się za
przetrzepywanie mebli. Nie znalazłem nic
wartego uwagi. Została mi tylko szafka nocna. Na niej stało zdjęcie mężczyzny w
średnim wieku z jakąś małą dziewczynką.
Ten facet ze
zdjęcia, to musiał być jego pokój. Odruchowo spojrzałem na ciało. Było
przykryte tylko w połowie, ręce leżały na kołdrze. W szafie znalazłem cienki
koc. Nam by się do niczego nie przydał, ale tutaj znalazłem dla niego zadanie.
Przykryłem nieboszczyka kocem, jednak zanim to zrobiłem, położyłem to zdjęcie
na jego piersi. W tym momencie poczułem jakby wielki ciężar spadł z mojego
żołądka. Chęć wymiotowanie nie przeszła, lecz znacznie się zmniejszyła.
Otworzyłem jeszcze szufladę i znalazłem tam bardzo ładnie grawerowaną zapalniczkę
benzynową. Postanowiłem ją zabrać. Zapukałem w drzwi.
- Możesz
mnie już wypuścić.
Drzwi uchyliły się. Do pokoju zajrzał szybko
Andrzej. Gdy zobaczył trupa przykrytego kocem i zapalniczkę w ręku kiwnął mi
głową przesuwając się z przejścia.
Wyszedłem z domu i usiadłem na schodkach ganku. Patryka nigdzie nie
było w zasięgu wzroku. Musiał pewnie przeszukiwać inny budynek. Obracałem w
ręku znalezisko. Podeszła do mnie Mara i położyła swój kudłaty łeb na moich
kolanach. Zdziwiłem się. Kiedy tylko ktoś poza wojskowym próbował się do niej
zbliżyć, od razu zaczynała warczeć. Podrapałem ją za uchem.
- Nie wierzę
w to, co widzę. Mara wreszcie znalazła sobie drugiego pana- usłyszałem głos
Andrzeja za plecami. Stał on oparty o framugę. – Mam nadzieję, że się nie
gniewasz, Kuba. To było tylko dla twojego dobra. – Miałem rację. Rzeczywiście w
jego głosie była nuta żalu za to, co zrobił.
- Tak, chyba
masz rację- odpowiedziałem obojętnie. Spróbowałem odpalić zapalniczkę. Od razu
wystrzelił płomyk na jakieś sześć centymetrów.
- No, no
pokarz to swoje trofeum – wyciągnął po nią dłoń Andrzej. Gwizdnął cicho
przyglądając się zapalniczce. – To najprawdziwsze zippo. W dodatku pięknie
grawerowane. - Zszedł z werandy i ukucnął przede mną tak, że na nasze oczy były
na jednej wysokości. Oddał mi moje znalezisko. -
Kuba,
posłuchaj. Bardzo dobrze zrobiłeś, zabierając ją i przykrywając zwłoki.
Postąpiłeś, jak przystało na mężczyznę. W przyszłości, gdy będziesz miął
podobne trudności, niech to zippo przypomni ci dzisiejszy dzień. –Poklepał mnie po ramieniu. Komplement z jego
ust znaczył sporo. Humor jakoś mi się poprawił.
Szybko sprawdziliśmy pozostałe budynki. Poza kilkoma drobiazgami nie
było tu nic nam potrzebnego.
Pozostałe wioski też nie dały nam dużo. Znalazłem, co prawda kilka
ubrań. Ciepły polar dla siostry, kombinezon dla Piotrusia. Dla siebie z kolei
wygrzebałem w szafie trochę przetartą skurzaną bombekę. Leżała na mnie jak
ulał. Noc spędziliśmy w jednym z opuszczonych domów. Konie wpuściliśmy do
ogródka. Piękna rabata z nagietków, nad którą ktoś ciężko pracował, zasmakowała
mi najbardziej. W ciągu godziny znikły wszystkie kwiaty. Zjedliśmy kilka kromek
chleba z serem i podsuszaną kiełbasą. Na straży pozostawiliśmy Marę, a sami
poszliśmy spać. Dla każdego znalazł się pusty pokój.
Następnego dnia dotarliśmy na obrzeża miasta. Przywitał nas wymarły
posterunek z kordonu. Ciał nigdzie nie było. Wyglądało na to, że wojskowi
zebrali się zanim dopadła ich zaraza, albo inni ludzie. Wymarłe miasto
przygniatało nas swoją ciszą. Na każdej ulicy leżały trupy. Co prawda, w
większości były to same szkielety. Zwierzęta wdarły się do miasta i korzystały
z sytego bufetu.
Spora część
ulic była zablokowana przez samochody. Utorowanie drogi dla wozu kosztowało nas
trochę czasu i wysiłku. Kiedy ja z Patrykiem męczyliśmy się, przepychając
porzucone pojazdy, Andrzej ruszył na zwiad, szukając sklepów lub magazynów,
mających to, co potrzebowaliśmy. Kiedy utorowaliśmy przejazd, zatrzymaliśmy się
przy sklepie z ubraniami. Zanim wrócił do nas były Wojskowy z dalszymi
instrukcjami, na wozie już leżały dwie torby ubrań.
-Dobra
chłopaki, mamy dwa punkty do zaczepienia. Sprawdzimy supermarket, hurtownię
budowlaną…
- A
posterunek policji? Może jest tam jakaś broń, albo chociaż amunicja? –Wtrącił
się Patryk.
-Szczerze
wątpię. Mijałem posterunek. Drzwi są wywalone z futryn szyby powybijane, a
niektóre ściany mają ślady pożaru. Istne pobojowisko. Wątpię, czy cokolwiek tam
się ostało.
Ucięliśmy na tym temat i
ruszyliśmy do wskazanych miejsc. Market był już dość porządnie rozszabrowany,
ale w magazynie zostało bardzo sporo soli i przypraw. Widać ludzie w większości
skupili się bezpośrednio na żywności, a nie środkach do jej konserwacji. Teraz,
gdy nie ma lodówek, sól stałą się towarem bardzo potrzebnym. Gdyby nie ona,
zmagazynowanie żywności na zimę było by bardzo trudne, o ile nie awykonalne. Na
wóz trafiło około sto kilo soli i jakieś piętnaście kilo przypraw różnego
gatunku. Hurtowania z kolei ledwo została ruszona ręką szabrownika. Bez
problemu znaleźliśmy paliwo do lamp. Zabraliśmy pięćdziesiąt butelek z paliwem
do lamp i jakieś trzydzieści kilko karbidu. Tak, jak nas poinstruował Karpacki,
dokładnie uszczelniliśmy opakowania z tym środkiem. Kiedy wilgoć, lub co gorsza,
woda dociera do karbidu, wytwarza się acetylen, a ten jest bardzo wybuchowy.
Wystarczy iskra i sytuacja robi się bardzo nieprzyjemna.
Kiedy już cały wóz był załadowany towarem, słońce zaczęło zachodzić.
Wyjechaliśmy na obrzeża i tam, w jednym z domków zatrzymaliśmy się na noc. Ciszę
nocy przerwał donośny ryk, podobny do niedźwiedzia. Zerwaliśmy się na równe
nogi i sprawdziliśmy, co z końmi. Zwierzęta, które tak ryczało nie było nigdzie
widać. Mara zjeżyła się strasznie warczą w kierunku pobliskiego lasu.
Konie wpadły
w popłoch. Na szczęście nogi miały spętane tak, że nie mogły nigdzie daleko
odejść. Uspokoiły się dopiero, kiedy zostały zamknięte w garażu. Następnego
dnia, pamiętając naszą pobudkę w środku nocy, jechaliśmy cicho, bacznie
szukając śladów drapieżnika. Po drodze, na jednym z drzew zobaczyliśmy ślady
pazurów.
- Co to za
zwierzę? – Zapytał Patryk, przykładając swoją dłoń do drzewa. Odległość
pomiędzy skrajnymi bruzdami wynosiła na oko jakieś dwadzieścia centymetrów.
Wyryte ślady były głębokie na dwa centymetry.
- To niedźwiedź, moim zdaniem. Bardzo
wyrośnięty. Nie pasuje mi tu tylko jedna rzecz. Ta głębokość. - Odparł wojskowy.
- Widziałem sporo takich śladów w górach, na szkoleniu, ale nigdy nie były
takie głębokie.
- A może
drapał kilka razy w to samo miejsce? To by to wyjaśniało. –Palnąłem z głupia
franc.
- Nie, na pewni nie. To jest zwierzę, jakby
drapało więcej razy, to by były dwa ślady nachodzące na siebie. To jest zwierzę,
pamiętaj.- Odpowiedział rzeczowo. –
Zmiana planów, nie zaczepiamy o wioski. Jedziemy prosto do Wojka. Przed
zmrokiem. Chcę tam być jeszcze dzisiaj. Mam złe przeczucia.
Nie dawaliśmy koniom
wytchnienia. Cały czas byliśmy w ruchu, kiedy wjechaliśmy. Słońce zaszło, jak
od domu dzieliło już nas tylko kilka kilometrów. Wjechaliśmy właśnie na wzniesienie,
na którym w dzień można było już dostrzec stary folwark. Wszyscy zamarliśmy.
Stodoła stała w ogniu. Nie czekając na nic, ruszyliśmy tam, poganiając już
zmęczone konie. Andrzej nie czekał na nas. Na swoim luzaku pognał w kierunku domu. Zaraz zniknął w ciemnościach.